sobota, 14 lipca 2012

Blue blue blues.

Środowy plażing z książkingiem zakończył się totalnym failem, gdyż ze względu nie na słońce, ale na wiatr, doszło do ostrego poparzenia tylnej części ciała. Wczoraj nóżki spuchły mi tak, że nie dało się na nie nic zawdziać, więc w najlżejszej sukience, jaką znalazłam, poszłam szukać pomocy do apteki. Poznałam kilka przemiłych pań, dostałam lek i mam nadzieję, że mi pomoże, bo wydałam na niego połowę tygodniówki. Anyway, to było całkiem ciekawe wyjście, gdyż każda osoba, którą mijałam zostawiała za mną ciekawy komentarz po hiszpańsku. Szkoda, że ich nie rozumiałam, bo chętnie bym przytoczyła.



Pewnie coś w stylu: ty, co to jest, burak i chodzi? - nie wiem. - to pacz! A swoją drogą ciekawe, czy będę miała okazję się tak pomarszczyć, czy też wcześniej zeżre mnie rak skóry..





Teraz, kiedy stoję w pokoju (bo siedzieć nie mogę) i robię wszystko, żeby się nie uczyć, blues gra mi za oknem, bo dziś maraton i zaczęli już o 13tej. Wczoraj natomiast, mimo swądu palonej skóry, który trochę przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu, postanowiłam się wybrać na koncerty. I dobrze, że jednak poszłam, bo to były chwile i dźwięki, które na długo zapamiętam. Nie wiem czy to z zimna, czy z nadmiaru emocji, przez cały czas dreszcze ganiały po moim ciele w tą i z powrotem.
 
Pierwszy koncert - niesamowita kobieta, Sharrie Williams. Kobieta ma w sobie energię, jakiej dawno nie spotkałam. Potrafiła zaangażować tłum do śpiewania bluesa, ma rewelacyjny kontakt z widownią! Wszyscy tańczyli i śpiewali blue blue bluesa. 
Po skończonym secie wychodziła jeszcze trzy razy, więc to było to!
Znana jako the princess of Rockin' Gospel Blues i the best example of century 21 blues. Najbardziej ujęła mnie, kiedy śpiewała do swojego syna: baby you come home, where you belong.. I kiedy śpiewała, że wychodzi z mroku, że była w ciemnym miejscu, ale prowadziło ją światło i dała radę się wydostać. A światłem jest Jezus. To było piękne jamowe uwielbienie!
http://www.youtube.com/watch?v=WD1261wc-GY



Kolejną gwiazdą był Robert Cray, wielki wokalista i gitarzysta, założył The Robert Cray Band w 1974 roku i od tamtego czasu wydaje płyty i koncertuje.
Skład zespołu pewnie wielokrotnie się zmieniał, ale wesoły dziadek-klawiszowiec chyba był w nim od zawsze. Robert z każdym utworem zmieniał gitarę i z każdą wyczyniał takie solówki, że aż ręce bolały od klaskania. Nie miał jednak z widownią żadnego kontaktu, a przez nagłośnienie dudniało mi w głowie tak, że uznałam, że lepiej, że już pójdę. Z domu słyszałam go o wiele łagodniej, bo barwę też ma na dłuższą metę drażniącą, więc dokończyłam koncert w domu i poszłam spać, to znaczy wierciłam się do 6 nad ranem, kiedy w końcu udało mi się zasnąć.
 http://www.youtube.com/watch?v=HHFfmwFHOq0



A koncerty spędziłam w tłumie nieznajomych, z jednym wyjątkiem. Black guy z pobliskiej dzielni w dresie i obowiązkowej czapce z daszkiem stał najbliżej mnie, po koncercie Sharrie chwilę porozmawialiśmy skąd, co i dlaczego tu robimy, a na koncercie Roberta, kiedy go pożegnałam, nie wiem skąd czekał na mnie przy wyjściu, więc skinęłam na pożegnanie i poszłam do domu. Postanowił pójść za mną i zapewnić mnie, że zobaczymy się jutro. Usłyszałam też 'jur bjutiful', co było bardzo miłym akcentem na koniec dnia :)


Wieczorem kolejna dawka bluesa, a jutro wstaję skoro świt i jadę do Bilbao! Nie wiem jak wysiedzę dwie godziny w autobusie, nie wiem jak będę chodzić przez cały dzień po mieście, oby padało, bo moja skóra nie może ujrzeć słońca przez najbliższy tydzień. Oby padało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz