wtorek, 24 lipca 2012

Pireneje są OK!

Chciałabym, żeby ten post był napisany w miarę chronologicznie, logicznie i inne -cznie, ale nie wiem jak się to uda, gdyż były to bardzo obfitujące w wydarzenia cztery dni. To może zacznę od końca: wróciłam, żyję i kocham góry wszystkimi mięśniami!

A może lepiej od początku? W czwartek wieczorem spakowaliśmy walizki i w piątek po pracy wyjechaliśmy wesoło podrygując w rytm baskijskiej tradycyjnej muzyki. Trzy i pół godziny później byliśmy w Les, gdzie przyjaciele rodziny udostępnili nam swój dom. Przeszliśmy się po mieście, na kolację zjedliśmy katalońskie specjały, wypiliśmy słabe wino i poszliśmy do domu. W sobotę rano ruszyliśmy do Arties.






 I spotkaliśmy niedźwiedzie (a swoją drogą, zawsze jest mi okrutnie żal patrzeć na stworzenia pozamykane w klatkach, mieszkające w warunkach bodzących w ich zwierzęcość i nie mające życia. Nie lubię zoo.).


 Zjedliśmy obiad w restauracji w miejscu, którego nazwy nie pamiętam, a w którym spotkałam Polkę. W jaki sposób? Podczas wsuwania owieczki, żartowaliśmy sobie, że każda blondyneczka o jasnej karnacji, o pięknej słowiańskiej urodzie, dla Pana Taty jest Polką. Więc w żartach zapytaliśmy kelnerkę skąd jest. Klaudia pracuje tam wysoko w Pirenejach już 7 lat i jest bardzo zadowolona ze swojego wyboru, pracy i życia tam. Zaprosiłam ją nad ocean :)



 Po obiedzie pojechaliśmy jeszcze wyżej i dalej i znaleźliśmy się w znanym narciarzom miejscu, Bonaigua.



 Poznałam Andrzeja, który okazał się być krową.



Tak się drepta po górach w trampuszkach.



A to znak, że zbliżają się konie. I rzeczywiście się zbliżały.






 A oto najlepszy dowód na to, że Pireneje są OK!


W niedzielę postanowiłam opuścić rodzinę, ubrać buciki, plecak i wyruszyć pieszo w nieznane. Przeszłam tego dnia chyba 50 km po górach i moje nóżki nie były z tego powodu zbyt zadowolone, ale był to idealny czas na pomyślenie, wyciszenie, rozważenie, zezłoszczenie, krzyczenie, uspokojenie, podziwianie, śpiewanie i słuchanie.


Mogłabym chyba cały dzień siedzieć i słuchać strumieni. Co prawda nie uspokaja to lepiej, niż czyjeś ramiona, bliskość i dobre słowo, ale też działa całkiem dobrze.




Chodziłam polskimi szlakami (choć nie spotkałam żadnych Polaków) i dowiedziałam się po co są urocze kładeczki po drodze. Mianowicie tylko po to, żeby chwilę się na cieszyć i za moment mogłby być łańcuchy :D




Canejan.

Val d'Aran.
Wodospady też są OK.
Tamy są OK.

Val d'Aran.

A tu doszłam w przepiękne miejsce o nazwie Bordius.
 Piknikowanie nad strumykiem mogę zaliczyć do listy ulubionych zajęć :)


Znalazłam chatę wuja Andrzeja. Kimkolwiek jest/był ów Andrzej. Pewnie każdy z nas jest po części Andrzejem, a przynajmniej taką myśl wyniosłam z liceum :D



A oto jak na granicy Hiszpanii z Francją można być w Japonii. Okazało się, że nie wiem kompletnie nic o tamtejszej kulturze i muszę nadrobić zaległości z rodzajów kimono, tego jak nisko i kto komu pierwszy kłania się na powitanie, z rytuału parzenia herbaty, grania na shamisenie i życia gejsz w Kyoto przed i w czasie II wojny światowej.


Ach, prawie zapomniałam. W niedzielę o 20:00 przy kolacji świętowaliśmy kolejne zwycięstwo naszej drużyny wioślarskiej. Gora Ama Guadalupekoa!!!

W poniedziałek mimo bólu w każdym mięśniu w nogach, zrobiłam podobnie i poszłam do pobliskiej miejscowości, tym razem było to Bossost, a stamtąd udałam się żółtym szlakiem (że niby krótszym, ale jakby bardziej stromym niż autostrada) w bliżej nieokreślonym kierunku - w górę. Po trzech godzinach przekroczyłam granicę w Eth Portilhon. Warto było się trochę wysilić, żeby zobaczyć całą dolinę z góry, spotkać niemiłych Francuzów, miliard jaszczurek, przystojnych kolarzy i kolejnych nieprzyjemnych Francuzów. Chyba jestem uprzedzona.









We wtorek rano posprzątaliśmy chatkę przyjaciół (jak to uroczo brzmi!) i o dziesiątej ruszyliśmy w drogę powrotną. Myślałam, że pojedziemy prosto do domu i zajmie nam to nie więcej niż 4 godziny, bo upał był niemiłosierny. Zamiast tego zwiedziliśmy chyba każde francuskie miasteczko po drodze i w domu byliśmy dopiero o 18. Z radości, że poczułam zapach portu, rozpakowałam się szybko, chwyciłam ręcznik i pobiegłam do morza. A z obserwacji z podróży: większość południowych francuskich miasteczek jest do siebie bardzo podobna. Domy pomalowane na biało, czerwone okiennice, śliczne drogi i ronda, no i nieprzyjemni Francuzi. Czy już mówiłam, że jestem uprzedzona? Chyba nie lubię Francuzów, a może ich po prostu nie rozumiem.. to pewnie miałoby jakiś sens, jeśli wziąć pod uwagę moją znajomość francuskiego. Qui.
Espelette - papryka, papryka, papryka.
 A na koniec - moje aniołki (muszę je tak nazwać na wypadek, gdyby Pani Mama czytała bloga z pomocą google translatora, bo gdyby tego nie robiła, pewnie nazwałabym je diabełkami!) :)




Kolejne tygodnie szykują dla mnie sporą dawkę spotkań z nowymi znajomymi, dawkę gór, choć niższych i plażowania. Tylko kiedy się zabiorę za pisanie prac i nadrabianie angielskiego? Umówiłyśmy się z Kasią, że od sierpnia ruszamy i oby tak było. 

Boże, daj mi chęci! Amen.