czwartek, 30 sierpnia 2012

u-u-u-urodziny.

To jakiś bardzo urodzinowy tydzień. We wtorek moje bliźniaki hucznie obchodziły swoje czwarte urodziny, a to jeszcze nic, ponieważ swoje urodziny dziś obchodzą: Bartek, Paweł, Klaudia, Kuba, Magda i Aga.

ZORIONAK!!!


Wszystkiego najlepszego życzy niania - potwór znana też jako monster nanny.

A tak to wyglądało u bliźniaków:


Bardzo podobał mi się pomysł, żeby zaproszone dzieci nie przynosiły prezentów, a własnoręcznie zrobione kartki urodzinowe z najpiękniejszymi bazgrołami na jakie tylko je stać, rozszyfrowywanie ich było dobrą zabawą dla wszystkich dorosłych, haha!


Kredki do malowania twarzy to świetna sprawa! So much fun!














 Tutaj zostałam na chwilę zastąpiona, natomiast dwie godziny pchania tego auta z rozwrzeszczaną ekipą dookoła, wsadzaniem, wysadzaniem, omijaniem, wymijaniem, wyprzedzaniem, przyspieszaniem i hamowaniem były dobrym treningiem :)


A to my, Supermama i supercórki! Już oszczędzę sobie wstydu i nie wrzucę video jak tańczę z dziećmi do cygańskiej muzyki live :D


__________________________________________________________________
Na facebooku pojawiła się strona naszego zespołu o pięknej nazwie Soudarion, która to oznacza pierwszego, który zobaczył Chrystusa. Słowo pochodzi z łaciny i znaczy tyle, co chusta, której używano do ocierania twarzy umarłemu i którą później na niej kładziono. 
Jesteśmy paczką przyjaciół, która chce mówić o Bogu i robi to tak, jak potrafi - poprzez muzykę. Gramy na rekolekcjach dla młodzieży, organizujemy wieczory uwielbienia, gdzie śpiewolimy i tańcolimy na chwałę Pana. Mamy własny materiał tworzony w najlepszym studio w Poznaniu (karlin.studio) i w Rakoniewicach, w parafii naszego umiłowanego perkusisty - księdza Marcina, choć najczęściej pewnie w modlitwie, w głowach i sercach umiłowanych muzykantów :)


Oto jak Karlin godnie reprezentuje nas w Stanach.


Mamy też to, jakże słabe nagranie z wielbienia w Śremie z zeszłego roku.


A na koniec najlepsze, czyli nasz letni hit - zimne noce (klik!)

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

tęskniąc.


Piszę to tęskniąc za tymi, z którymi mi najlepiej. 

Za nią. Za naszymi głupotami, za naszymi dniami, wieczorami, szalonymi podróżami, za chichotaniem i przytulaniem, za jej uśmieszkiem, za wsparciem, które w niej mam, za rozmowami, za wszystkim z nią.


 Za nimi. Za tym, co nas połączyło, za robotą nad przedstawieniem, dyktaturą, głupotami, za warsztatami teatralnymi, za uczeniem się tekstów, których nigdy nie mogłam zapamiętać, za radami, za narzekaniami i spotkaniami na Zeylanda.


 Za nią - idealną współlokatorką.


I za nimi, moimi altówkami.


Za nimi. Za gotującymi mężczyznami w Chrobrzanej kuchni, za idealnymi współlokatorkami, za Chrobrym, naszymi kolacjami, za nocnymi rozmowami, za u-u-urodzinami, za toporem niezgody, za rudymi włosami, za kawą, grafikiem w kuchni i serkiem waniliowym z Biedronki.


Za nimi i homemade karaoke.



 Za nimi - językoznawcami. 


Za Soudarionem.



 Za nim. Tak, najbardziej za nim.



Za nimi. Za rodziną.





 Za nią i jej bajzlem. Za przytulaniem, za rozmowami, za herbatą z gruszką, za głupotami, za śpiewaniem z nią, chodzeniem na próby, za kłótniami i płakaniem z nią, za wrzeszczeniem, bębnami i całym tym kochanym hałasem, za jej muzyką, za byciem razem.



Za ZIONem.




Za Zeylandią i ludźmi (z) Góry.


Za nimi. Mocno.


Za Guma Gospel Choir i starą osiekową ekipą. O Was też pamiętam, kochani!


I miliardem innych. Tęskniąc piszę to ja dnia dziewiątego do powrotu.

niedziela, 26 sierpnia 2012

ausara - brave - odważna.

Ausara - brave - odważna. Tak mówią. Mówią, że jestem odważna, że tu przyjechałam, że mówię po baskijsku (tak, to wymaga największej odwagi i siły ducha), że podróżuję sama autostopem, że chodzę sama po nocy, że chodzę sama po górach, że śpiewam na ulicy, że uśmiecham się do ludzi, że rozmawiam z obcymi, że zaczynam drugi kierunek, że uczę, że spełniam swoje marzenia.

Problem w tym, że ja wcale odważna nie jestem. Boję się wielu rzeczy. Boję się alkoholików, boję się śledzących mnie facetów, boję się kroków za plecami nocą, boję się gubić w obcym mieście (a robię to za każdym razem, hahah!), boję się decydować, boję się, że sobie ze wszystkim nie poradzę, boję się być za długo sama, boję się swoich myśli, boję się o wszystkich, których kocham, choć być może nie jest to najlepsze miejsce, żeby opowiadać o wszystkich lękach. Jeśli dobrze mnie znasz, wiesz o co chodzi.

Miałam dobry tydzień deszczu i nauki. Wczoraj miałam wspaniały dzień, o zachodzie wdrapałam się na Monte Urgull, z której to widać piękną panoramę Donostii, zanim wpadłam na to, żeby chociażby telefonem panoramę złapać, zrobiło się ciemno. No i ak zawsze, poznałam kogoś, z kim mogłam wracać :)






Zostało 12 dni. Postanowiłam więc podjąć próbę spakowania plecaka, żeby za tydzień się nie okazało, że nie mogę zmieścić połowy rzeczy.Wyrzuciłam wszystko z szafy, poskładałam w śliczniutkie, równiutkie kosteczki i bardzo przemyślanie poukładałam w wielkim plecaku, żeby maksymalnie wykorzystać miejsce. Co się okazało, zapakowałam go po brzegi, a w pokoju nadal leżała wuchta rzeczy. Upsiii! Więc nie miałam innego wyboru, jak z powrotem wszystko wywalić na środek, poprzebierać, połowy się pozbyć, na nowo poskładać i spróbować spakować. Po części się udało, natomiast i tak muszę wysłać do domu najdroższą paczkę w życiu, resztę, łącznie z komputerem będę musiała upchać do torebki jako bagaż podręczny. Całe szczęście, że damskie torebki nie mają dna ;D Ostatni tydzień, wyczekuję, nasłuchuję.