niedziela, 12 sierpnia 2012

weekendy.

To było coś, co można nazwać dobrym weekendem!

W sobotę pojechałam do Donosti na rozpoczęcie Semana Grande, czyli wielkiego tygodnia niekończącej się imprezy. Pochody poprzebieranych ludzi przez miasto, koncerty na kilku scenach rozmieszczonych po tym pięknym nadmorskim mieście miały swój klimat, grupy ulicznych artystów na każdym rogu też. I tu z ciekawostek: pierwszy raz widziałam orkiestrę dętą w szortach przechadzającą się wzdłuż plaży, byłam w szoku! Po drugie nie sądziłam, że każdy kogo spotkam będzie miał jakiś związek z Polską. I tak na przykład chłopaki, których poznałam już wcześniej, grające na txalaparcie (tradycyjnym baskijskim instrumencie) jadą w środę do Poznania zagrać na festiwalu Transatlantyk, pianista z Downtown Trio zapytał mnie 'jak masz na imię?' po polsku i okazało się, że mieszkał przez rok w Krakowie! Na wizytówce, którą dostałam był napis TOUR GOSPEL, więc informacja, że śpiewam gospel od ośmiu lat zaowocowała soczystym Amazing Grace przed szeroką publicznością :) A być może w przyszłości zaowocuje trasą po Europie? Anyway, lubię uliczne występy w Donosti!

Nie dało się nie nie zauważyć Afrykańczyków sprzedających badziewia, Afrykanek plotących warkoczyki w tempie milion warkoczyków na godzinę, dziwacznych ludzi-posągów i innych przebierańców, Indusów sprzedających lewe płyty CD i street dancerów. Moją uwagę przykuł występ grupy pięciu, może sześciu wytatuowanych chłopaków o brazylijskiej urodzie i rzeźbie posągów. Popisywali się, przewracali, skakali, robili salta, tańczyli, stawali na głowach, rękach, barkach, kolanach, łokciach, płynnymi ruchami zrywali z siebie koszulki i przechadzali jak modele, lecz prezentując nie ubrania, a umięśnienie. Byli uroczy, no i należy się wielki ukłon w stronę roboty, jaką wykonują, żeby móc tak hopsać!

Kiedy poczułam, że moje nóżki mają już dość, a atmosfera nie zachęca do dalszej zabawy (jakoś wcale mi się tam nie podobało, za dużo ludzi!), wsiadłam do autobusu E27 w kierunku -> DOM. Jak tylko usiadłam, nadstawiłam ucha i przez godzinę drogi przysłuchiwałam się amerykańskiemu akcentowi. Amerykańcy wysiedli w moim mieście, na moim przystanku, więc poczułam się zobligowana to przywitania ich serdecznie i życzenia miłego pobytu. I tak niespodziewanie spędziłam wieczór z rodziną z Kentucky, ich znajomymi z Madrytu i nieznajomymi Baskami mówiącymi po angielsku :) 

W niedzielę po tym jak wstałam o 10, przeprowadziłam rozmowę z dwulatką opowiadającą o muszelkach, spaliłam się plażując z angielskim, pobiegałam, zjadłam kolację, wykąpałam się i spakowałam aparat, ruszyłam statkiem do Francji. Hendaye to przepiękne portowe miasteczko, które widać z mojego portowego miasteczka. Bardzo lubię powtórzenia. Prawie tak bardzo jak portowe miasteczka :)




przywitały mnie palmy.

piękny widok na Hondarribi.





Spotkałam piękny zachód, którego niestety zdjęcia nie są w stanie oddać, musisz mi wierzyć, że kolory na niebie nie były tak wyblakłe jak te, które widzi soczewka aparatu.






Hendaye nocą.

Hendaye nocą.
Po powrocie do domu wreszcie usiadłam i już miałam się cieszyć tą chwilą, ale przeczytałam, że jest noc spadających gwiazd, więc już w piżamie o 23:30 poszłam na moją prywatną plażę pomarzyć i poczekać na gwiazdy. Jednak niebo było tak zachmurzone, że było widać zaledwie kilka gwiazdek w oddali i nie spadały. Za to nagle przed moimi oczyma rozbłysło, usłyszałam wystrzały okrutne i przez prawie pół godziny mogłam podziwiać pokaz fajerwerków!!! Sylwester na plaży - podjęłam wyzwanie :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz